Strona główna

wtorek, 27 grudnia 2011

Podsumowanie roku blogowego 2011

Po kilku wcześniejszych próbach, przypominających miotanie się dzika w matni, zdecydowałem się ostatecznie, że formuła gromadzenia moich wypocin przyjmie postać o, właśnie tego bloga. Wśród plusów ujemnych takiego rozwiązania jest brak sensownego listowania postów (etykiety pełnią nieco inną funkcję), co zamierzam zatuszować niniejszą notką, tworząc przy tej okazji małe podsumowanie.

To, co mnie cieszy najbardziej: znowu gram w gry fabularne. Na warsztat wzięliśmy Earthdawna, z tym że kampania osadzona jest w czasach sprzed Pogromu. Stąd przedstawienie mojej postaci oraz seria notek stylizowanych na raporty, zawierających kwintesencję przeżywanych przygód (niestety nie wszystkich, bo nie nadążam):
  1. Gramy, czyli reaktywacja "Earthdawna"
  2. [ED#01] Do czcigodnego Kratosa, pięści rodu Gerthor
  3. [ED#02] Do czcigodnego Kratosa, pięści rodu Gerthor
  4. [ED#03] Do czcigodnego Kratosa, pięści rodu Gerthor
  5. [ED#04] Do czcigodnego Kratosa, pięści rodu Gerthor
Skoro już przy RPG jesteśmy, to dalej dwie notki dotyczące systemu, od którego zaczynałem swoją przygodę z grami fabularnymi, czyli Warhammera:
  1. Skąd się biorą zwierzoludzie? - krótka refleksja
  2. Spchlone skaveny - dłuższy tekst karnawałowy o mojej ulubionej rasie Starego Świata
I pozostałe erpegowe wpisy:
  1. Wyglądasz, jakbyś chciał dostać w ryj... - tekst karnawałowy, pierwotnie opublikowany na Polterze
  2. Erpegowych wspomnień czar - tekst karnawałowy
  3. Recenzja ROBOTICA PAGFWKSF - parodia idiotycznej recenzji Savage Worlds popełnionej przez autora Robotiki
  4. Współgracza ze świecą szukać - #KB25 - tekst karnawałowy
  5. 101 imion zła - tekst karnawałowy, pierwotnie opublikowany na Polterze
  6. Nie mam tego w scenariuszu oraz dlaczego skaveni skaczą jak pchły - tekst karnawałowy, rozwinięcie wpisu polterowego
  7. Lwowska przygoda a RPG - tekst luźnookołoerpegowy, pierwotnie opublikowany na Polterze
  8. UDERZ TROLA KIJEM, czyli o grach parsowalnych słów kilka - o bardzo specyficznym rodzaju zabawy
Dalej o grach komputerowych rozważania teoretyczne:
  1. Miasto permutacji - refleksje na temat książki o tym samym tytule, pierwotnie opublikowane na Polterze
  2. Analiza dedukcji, czyli jak nabić czytelnika w butelkę - o tym, jak Conan-Doyle robi czytelnika w bambuko
  3. Cios ostateczny w "Iliadzie" Homera - makabryczna praca zaliczeniowa, pierwotnie opublikowana na Polterze
  4. Świat według Garpa - streszczenie - pierwotnie opublikowane w serwisie shvoong
Kilka związanych z aplikacjami webowymi:
  1. Buzz a pozycjonowanie - felieton o martwej już usłudze
  2. Funkcja subtotal w Dokumentach Google - aktualności związane z Google Docs
  3. Tryb "Może komentować" w Dokumentach Google - aktualności związane z Google Docs
  4. Galopujące tempo zmian w Dokumentach Google - aktualności związane z Google Docs
  5. [Negatywy Allegro #01] Wyzwiska, czyli niezbyt mądry sposób wykorzystania API Allegro
Dwa sportowe:
  1. [Bajki#01] Bajka o pojętnym trollu
  2. [Bajki#02] Kopciuszek
I jeden wpis dotyczący filmu:
  1. Transformers, czyli współczesne kino akcji
A o tym, co w planach na przyszłość, będzie w kolejnej notce, którą zamierzam popełnić już w nowym roku. Roku końca świata.

wtorek, 20 grudnia 2011

Świat według Garpa - streszczenie

Streszczenie pierwotnie opublikowałem w serwisie shvoong.

Powieść Johna Irvinga opowiada o życiu i twórczości fikcyjnego pisarza S.T. Garpa, będąca zdaniem krytyków autoparodią literackiego rozwoju samego autora. Na początku książki poznajemy matkę Garpa, niejaką Jenny Fields, wielce szanowną, dumną i kompletnie nie rozumianą przez swoje otoczenie personę, podejrzewaną najzupełniej niesłusznie o daleko posuniętą swobodę obyczajów. Wśród scenek z jej życia przedstawianych wyrywkowo przez autora znajduje się m.in. malowniczy opis poczęcia jej jedynego syna. Oto dumna pielęgniarka Jenny, powodowana wyłącznie zewem macierzyństwa, ujeżdża jednego ze swoich ulubionych pacjentów, starszego technika Garpa, niegdyś strzelca pokładowego, a obecnie roślinkę w zaawansowanym stadium rozkładu (aczkolwiek ze zdrowym jeszcze korzeniem).

Od stopnia i nazwiska ojca dziecka Jenny nazywa swojego syna S.T. Garp. Życie młodego Garpa śledzimy od najmłodszych lat. Pierwsze kroki, pierwsze psoty, pierwsze próby literackie, pierwsze doświadczenia seksualne, pierwsze sukcesy sportowe na polu zapasów, itd. Gdy w wieku 18 lat Garp wyjeżdża z matką do Wiednia, natchniona atmosferą miasta Jenny pisze swoją pierwszą, autobiograficzną powieść, która w krótkim czasie przyniesie jej niebywały sukces i stanie się biblią feministek oraz różnych odłamów nurtu feministycznego.

Tam powstaje również pierwsze nadające się do publikacji opowiadanie młodego Garpa "Pensjonat Grillparzer", którego kompletna treść zostaje nam przedstawiona na kartach powieści (kontroler jakości hoteli wizytuje incognito wraz z całą rodziną - z żoną, dziećmi i matką - pensjonat, w którym dzieją się dziwne rzeczy...). W toku książki jeszcze kilkukrotnie Irving zdecyduje się zaprezentować nam literackie dokonania swojego bohatera, będące jednak w odróżnieniu od groteskowego, lekko fantastycznego „Pensjonatu” przesycone realną, osadzoną w rzeczywistości makabrą i seksem.

Po jakimś czasie Jenny i Garp wracają do Stanów. Młody pisarz żeni się z przyjaciółką z lat dziecinnych, córką trenera zapasów o imieniu Helen, a Jenny zostaje obwołana niepisanym przywódcą feministek. Życie Garpa niczym kiepski sitcom obfituje w nieprawdopodobne wręcz przypadki, zaprawione jednak bardziej goryczą niż śmiechem. Garp pisze, zdradza, jest zdradzany. Zostaje ojcem dwójki chłopców, z których młodszy, Walt, ginie w wypadku, gdy samochód prowadzony przez Garpa zderza się ze stojącym na poboczu Buickiem kochanka Helen, którego członek (kochanka, nie Buicka) akurat w tej chwili znajdował się w jej ustach, więc od tej pory był już trochę krótszy.

Mimo to Garp i Helen pozostają małżeństwem i z czasem zostają rodzicami córeczki, która na cześć swojej babki otrzymała imię Jenny. Natomiast matka Garpa ginie podczas wiecu, zastrzelona przez sfrustrowanego przeciwnika feministek. Podobny los spotyka kilka lat póżniej 33 letniego Garpa, który swoimi wypowiedziami na łamach prasy naraził się tzw. jamesjankom, czyli kobietom obcinającym sobie język na znak protestu przeciwko dominacji mężczyzn. Zabójczynią Garpa okazuje się być Bainbridge, młodsza siostra Cushie pierwszej partnerki seksualnej pisarza, obwiniająca go m.in. za jej śmierć. Na ostatnich stronach książki poznajemy w skrócie dalsze losy niemal wszystkich ważniejszych bohaterów, jacy przewinęli się w powieści, włącznie z okolicznościami ich śmierci.

Źródło: shvoong

środa, 14 grudnia 2011

[Negatywy Allegro #01] Wyzwiska

Nie jest to może nazbyt świąteczny wpis, ale cóż...

Ostatnio bawiłem się trochę API Allegro. Całkiem przyjazne, chociaż raczej mało czytelne. Usługi, a w zasadzie operacje, udostępnione protokołem SOAP pozwalają naprawdę wiele fajnych rzeczy zrobić "po swojemu". Mimo kilku pomysłów póki co (z braku czasu głównie) ograniczyłem się do masowego zaciągania negatywnych komentarzy wystawionych przez użytkowników, poczynając od ID użytkownika równego 1.

Poniżej znajdowało się zestawienie wybranych kwiatków spośród "twórczości" pierwszych kilkuset użytkowników Allegro, jednak uznałem, że nie licują z powagą i godnością niniejszego bloga. ;) Dlatego założyłem oddzielną stronę i tam będę publikował co lepsze kawałki. Pierwszy wpis już opublikowany na blogu negatywyallegro.

Zapraszam!

piątek, 9 grudnia 2011

UDERZ TROLA KIJEM, czyli o grach parsowalnych słów kilka

Dzisiaj będzie kilka słów o zjawisku, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem, a brzmi interesująco. Bardziej jako ciekawostka wprawdzie, niż do regularnej zabawy, ale pomysł na prezent dla jakiegoś zastygłego w poprzedniej epoce erpegowca, jak znalazł.

Otóż istnieje taki rodzaj zabawy, który nazywa się gry parsowalne (ang. parsely games). Zdaje się, że jego powstanie datuje się dwa lata wstecz, w momencie publikacji pierwszej gry z tej serii pt. Action Castle w roku 2009. W tymże roku produkcja zgarnęła z marszu dwie Indie RPG Awards: Best Support - Runner Up oraz Most Innovative Game - Runner Up.

Jeśli dobrze zrozumiałem podlinkowany wcześniej opis oraz film obrazujący rozgrywkę, zabawa nawiązuje do starych tekstowych gier przygodowych, takich jak Hobbit czy też Zork. Chodzi ponoć o to, że Mistrz Gry przejmuje w tej zabawie rolę komputera, natomiast gracze posługują się komendami typu "UDERZ TROLLA KIJEM". Grać można zarówno w dwie osoby, jak i w dowolnie dużej grupie.

Jak widać na załączonym filmie, zabawa jest przednia. Nie da się jednak ukryć, że gra wygląda na hermetyczną, wydaje się trafiać do bardzo wąskiej grupy odbiorców, ponieważ zrozumienie kontekstu wymaga silnych, ściśle określonych asocjacji. Ktoś, kto nigdy nie grał w komputerowe pierwowzory tej formy rozgrywki, albo chociaż w MUDy, czy inne SUDy (chociaż to już jednak trochę co innego), prawdopodobnie postuka się w głowę.

Co, jakby tak obiektywnie na to spojrzeć, byłoby w sumie zdrową reakcją. Na szczęście, jak wiadomo, po paru głębszych obiektywizm słabnie, a gra wygląda bardziej na imprezowo-jajcarską, niż do Bardzo Poważnego Grania i w takiej sytuacji, podejrzewam, sprawdza się wyśmienicie. Jeśli ktoś z Was ma jakieś doświadczenia z tym związane, to chętnie poczytam.

sobota, 3 grudnia 2011

Lwowska przygoda a RPG

Wpis pierwotnie opublikowano w serwisie Poltergeist.

Mój dziadek pochodził ze Lwowa. Planując podróż w tamte okolice, postanowiłem odnaleźć jego rodzinę. Jedyny trop, jaki miałem, to stare, czarno-białe zdjęcie dziadka w młodym wieku z jakimś adresem zapisanym na odwrocie.

Okazało się jednak, że sprawa nie jest prosta - podana w adresie ulica najwyraźniej zmieniła nazwę, bo nie można jej było odnaleźć na żadnej mapie, ani planie miasta. Szczęśliwie we lwowskich urzędach pocztowych dostępne są specjalne książki, w których można znaleźć aktualne nazwy starych ulic. Skutkiem tego wylądowałem gdzieś na obrzeżach miasta.

Obskurna dzielnica, obdrapane domy, wąska, prosta uliczka kończy się podwórkiem, na którym jacyś ludzie biesiadują w najlepsze przy wódeczce. Numer domu wydaje się zgadzać, więc nieśmiało rzucam nazwisko. "Nie, tamci już tu nie mieszkają, wyprowadzili się jakieś 15 lat temu". "Czekaj, nie odchodź, chyba mam gdzieś ich nowy adres...".

I tak odnalazłem rodzinę mojego dziadka. Moją rodzinę. Naszedłem ich bez uprzedzenia około godziny 21, pukając do drzwi w głębi ciemnej klatki schodowej. Otworzyli nieco wystraszeni. Nie wiedziałem nawet co i w jakim języku mam do nich powiedzieć - po prostu pokazałem zdjęcie dziadka. Długo rozmawialiśmy - oni po ukraińsku, ja po polsku, jakoś dogadaliśmy się. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś ich zobaczę.

A wpis wbrew pozorom pośrednio dotyczy RPG - jest to mianowicie wstęp do notki, którą zamierzam wkrótce popełnić (konspekt już jest, potrzebuję wolnej chwili, by ubrać go w treść). Otóż takie historie, jak ta, przypominają mi dwie rzeczy: świat się zmienia, ale historia nie od razu zaciera za sobą ślady. Kontynuacja niniejszej notki będzie zawierać garść motywów z tym związanych do wykorzystania na sesjach RPG.

czwartek, 10 listopada 2011

Spchlone Skaveny

Obżarstwo

Słoń azjatycki zjada dziennie około 135 kilogramów trawy, liści i korzeni. Żyrafa zjada dziennie kilkadziesiąt kilogramów karmy. Dorosły bawół je około dwudziestu kilogramów: otrąb, marchwi, buraków, siana. Wszystkie te zwierzaki właściwie nic innego nie robią przez dzień cały oprócz mielenia mordą. To tak tylko, żeby wyrobić pogląd na czasochłonność tej czynności. Teraz mięsożercy. Jeden tygrys w zoo zjada 10 kg wołowiny na dzień przy przeszło 300 masy ciała. Dzienne zapotrzebowanie pokarmowe dorosłego samca lwa żyjącego na wolności sięga 7 kg. W krajach zachodnich statystycznie każdy człowiek zjada rocznie tonę pożywienia, co daje niecałe 3 kg dniówki. Skaven zjada dziennie tyle, ile sam waży, czyli dajmy na to 80 kilogramów. ... ... ... Cooo?! Mam rozumieć, że Skaven zjada dziennie dwadzieścia, trzydzieści razy tyle, co człowiek?! W takim razie cały dzień nic innego nie robi, bo nie ma na to czasu. Zaraz, zaraz, skoro nie ma czasu na nic innego, to kiedy zdobywa pokarm? Kiedy knuje przeciwko ludzkości i innym skavenom?

Dygresja

Przed wielu laty, w pięknych czasach pierdycji, moja postać napotkała grupę skavenów na drodze do klasztoru La Maisontaal (i tutaj mały retrokonkurs: kto przypomni, co to była za przygoda?). Ta tajemnicza rasa wzbudziła wówczas we mnie fascynację i aż do dzisiaj mam do nich słabość. Pamiętam, że potraktowałem to spotkanie jako szansę nawiązania przyjaznych stosunków ze szczuroludźmi. Nie wiedziałem, że są to istoty z gruntu złe - zdawało mi się, że niezbyt poprawne relacje między nami to tylko kwestia jakichś zaszłości, których źródłem były nic nie znaczące nieporozumienia. Ostatnio (a jest to bardzo długie ostatnio) nie grywam w Warhammera, ale dowiedziawszy się o istnieniu dwóch ciekawych dodatków traktujących o szczuroludziach do nowszych edycji, a także powieści, postanowiłem nabyć je drogą kupna. To, co mnie uderzyło, to o wiele lepsza jakość wydania niż drzewiej bywało - twarde okładki, szyte grzbiety, pełny kolor (mowa o dodatkach, bo powieść to typowy nakibelnik). Treść też niczego sobie, ALE. Zarówno przykład z żarłocznością, jak i dalsze kwiatki pochodzą z "Dzieci Rogatego Szczura", przewodnika po rasie skavenów.

Spchlenie

Z przewodnika można się dowiedzieć, że skaveny poruszają się skokami. Co więcej, są w stanie skakać na wysokość pięciokrotnie przewyższającą człowieka. Przy założeniu 1,75 cm wzrostu to daje... 8,75 metra! Drugie, trzecie piętro? Jak pchły, normalnie. Ręka do góry, kto na to zwrócił uwagę, kto o tym pamięta i rzetelnie stosuje na sesjach. Ręka do góry, kto gdzieś, kiedyś w jakieś przygodzie, opowiadaniu, dodatku zauważył odniesienia do tejże niesamowitej cechy skavenów. Załóżmy, że jednak tak właśnie robią, mimo że nikt o tym nie wie, poza durniem który to napisał w przewodniku. Jakie byłyby implikacje tegoż? Wyobraźmy sobie atak z zaskoczenia, który nie musi się zakończyć cichą śmiercią. Jakie są sposoby odparcia ataku polegającego na tym, że z wysokości dajmy na to 6 metrów (odejmijmy wysokość człowieka i jeszcze trochę, bo może skaven nie miał miejsca na pełen rozbieg) spada nam na głowę dajmy na to 80 kilogramów żywej, wściekłej wagi? Przy tej założonej wysokości i masie szczuroczłek będzie miał prędkość końcową jakieś 40 km/h. Kto pamięta lekcje fizyki i policzy siłę uderzenia porównując do uderzenia pięścią? Dodajmy do tego bonusowo wyprowadzony cios (np. gwałtowny wyprost nóg) oraz fakt, że z przeciwnej strony jest uparta ziemia, i nie ma zmiłuj. Z naszego bohatera zostaje mokra plama. A jeśli stał akuracik na twardej powierzchni (np. bruku), to trzeba będzie zakasać rękawy i zdrapać resztki brzytwą. Jeszcze ktoś chętny do bliskiego spotkania z przedstawicielami tej uberanckiej rasy?

Rozpasanie

Samice skavenów według autorów "Dzieci Rogatego Szczura" rodzą około stu młodych rocznie. Jednak stosunek samic do samców wynosi 1:10, więc dawałoby to dziesięciokrotny wzrost populacji w ciągu roku. Ale niech będzie, weźmy pod uwagę wysoką śmiertelność. Przyjmijmy, że ze względu na nieustanne waśnie, niskie świadczenia zdrowotne i kiepskie warunki bytowania, ledwie jeden z dziesięciu skavenów dożywa starszego wieku. Nadal daje to dwukrotny wzrost populacji w ciągu pierwszego roku (czyli coś, na co ludzkość w okresie zaczynającym się od końca średniowiecza, potrzebowała 300 lat). Po 10 latach mamy ciekawe zjawisko: skavenów jest 11 razy więcej niż w punkcie wyjścia, z czego 10 na 11 to osobnicy w wieku poniżej 10 lat. Przypomnijmy, że samic jest 10 razy mniej niż samców, co znaczy, że obecnie na każdą samicę przypada setka młodych. Chyba, że tymi oderwanymi od piersi zajmują się samce (nadal przypada kilku na jednego). Widział ktoś gdzieś kiedyś stada skaveńskich bachorów pętające się za oddziałem szturmowym? Jak dorośli są w stanie wyżywić taką ilość szczurkoludków? Czy wymiona skaveńskich samic mają cudowną właściwość niewyczerpywalności? Skąd wziąć mięso do karmienia tych starszych (przypomnijmy, każdy zjada dziennie tyle, ile sam waży). Czy ktoś dostrzega jakikolwiek sens w tym wszystkim? Może popełniłem gdzieś błąd w obliczeniach, nie uwzględniłem czegoś mocno wpływającego na wyniki?

Czepiam się?

I niech nikt mi nie mówi, że się czepiam, że te duby smalone są efektem narracji przyjętej w dodatku, mianowicie stylizacji na notatki badaczy, którzy przecież czasem mogą się mylić. Ja po prostu w to nie wierzę. Wywróciłoby to do góry nogami ideę kanoniczności, której źródłem są materiały oficjalne, skoro wiele informacji można by podważyć stwierdzeniem: "to nie jest prawda, tutaj badacz z pewnością się mylił". Czy nie można było napisać po prostu: "skaveny mnożą się, jak króliki, ale tylko niewielu z nich dożywa wieku produkcyjnego"? Okazuje się, że nie - lepiej było zapchać podręcznik informacjami idiotycznymi, nieprzydatnymi i prowokującymi niepotrzebne tarcia na linii MG - gracze ("Ale jak to?! Przecież na stronach fafnastej i fiździesiątej wyraźnie napisano, że..."). Czepiam się, czy nie czepiam - wpis zdaje się pasować do 26 edycji Karnawału Blogowego. A jeśli jednak się czepiam, to notkę można potraktować jako swoistą egzemplifikację tematu. I też dobrze. ;)

P.S. Niestety podczas lektury tego, mimo wszystko, niezłego dodatku nie zanotowałem sobie numerów stron, na których te kwiatki występują i teraz ciężko mi je wszystkie znaleźć w celu potwierdzenia, że mi się to nie przyśniło. Jakby ktoś przypadkiem natrafił, to prośba o podrzucenie namiarów.

wtorek, 8 listopada 2011

Nie mam tego w scenariuszu oraz dlaczego skaveni skaczą jak pchły

W ramach 26 edycji Karnawału Blogowego odświeżam (i ubogacam o spostrzeżenia wyniesione z komentarzy) wpis popełniony niegdyś na Poltku, a także poruszam jakże wdzięczną, szeroką i zawsze chętnie dyskutowaną kwestię idiotyzmów w settingach do gier fabularnych.

Jak to drzewiej bywało

Przed laty, podczas pewnej sesji, padła następująca wymiana zdań:

- Nie możecie tego zrobić.
- Dlaczego?
- Bo nie ma tego w scenariuszu.

Z tego, co pamiętam, graliśmy w uproszczoną wersję MERPa, pt. "Władca Pierścieni - Gra Przygodowa". Przygoda toczyła się na kanwie scenariusza z podręcznika albo MIMa. W każdym razie był to gotowiec. W ogólności rozchodziło się o to, że w pewnej typowej śródziemiowej wiosce trzódka owiec została w nocy uszczuplona o kilka sztuk. Osoba, którą oskarżono o kradzież, została osadzona w prowizorycznym areszcie. Niemniej żadnych dowodów jej winy nie było - ot, zwykłe pomówienia, czy uprzedzenia. Naszym zadaniem było doprowadzić do uwolnienia oskarżonego.

Wpadł mi do głowy pomysł, który opisałem współgraczom i mistrzowi. Otóż nie uśmiechało mi się wykradanie/odbijanie typa z aresztu, bo nie chciałem bezpośrednio występować przeciwko służbom porządkowym. Wymyśliłem więc, że w nocy uprowadzimy jedną, czy dwie owce i ukryjemy je gdzieś w lesie. Można było przypuszczać, że wobec tak silnej przesłanki, że siedzący w areszcie nie ma z tym nic wspólnego, delikwent zostanie wypuszczony. Przypuszczalnie, mając wobec nas dług wdzięczności, chętnie pomoże nam znaleźć prawdziwych złodziei a gdy to nastąpi, będzie można zwrócić porwane przez nas owce lub - w przypadku, gdyby nie dożyły do tego czasu - dopisać je na konto prawdziwych rabusiów.

To było niesamowite (bynajmniej nie w pozytywnym sensie - dopisek specjalnie dla paralaktycznego ;) doświadczenie usłyszeć, że nie możemy tego zrobić, bo scenariusz nie przewiduje takiego rozwiązania! Poczułem się, jakbym grał w grę komputerową albo planszową, a nie fabularną. Próbowałem podpytać, czy może coś z moim pomysłem jest nie tak i dlatego mistrz gry woli nas od niego odwieść. Ale nie - jest w porządku. Po prostu w scenariuszu opisano inne rozwiązanie.

To ja idę za nimi

Zabiło mi to wszelką radość z gry. Bezpowrotnie. Dograłem jakoś do końca, nie podejmując żadnych inicjatyw w obawie, że ich też nie ma w scenariuszu. Jasne, to był początkujący MG i do tego młody wówczas człowiek. Nie jest moim celem pastwić się tutaj nad jego błędem. Ja tylko chcę przestrzec innych niedoświadczonych prowadzących: nie idźcie tą drogą! Gracze Cię zaskoczyli? Poproś ich o pięć, dziesięć minut czasu. Ogłoś przerwę na fajka, rozprostowanie kości, czy co tam kto preferuje. I wówczas zastanów się spokojnie, jak ich działania umiejscowić w scenariuszu. A jeśli już koniecznie chcesz się bawić w taki sposób, że gracze mają iść po sznurku, to upewnij się zawczasu, że ich też to kręci.

Walić prosto z mostu, czy mataczyć?

Paralaktyczny zauważył, że "lepszy taki wariant, gdy MG otwarcie przedstawia swój pogląd szukając zrozumienia (czy też porozumienia) graczy - niż gdy MG stwierdza, iż owce przeniesiono do pobliskiej fortecy i przydzielono każdej indywidualnego strażnika". To też jest prawda, chociaż trzeba przyznać, że czasem dobry wykręt pozostawia przynajmniej iluzję swobody działania, podczas gdy postawienie sprawy jasno jest jak ta pigułka w Matriksie, po której szokowo zyskujemy świadomość swojej niewoli. Wszystko zależy i tutaj też warto wyczuć graczy, co lepiej zniosą, jak już koniecznie musimy ich od czegoś odwieść, lub do czegoś nakłonić.

Prewencja

A gdy dobrze znasz i "wyczuwasz" swoich graczy, to korzystaj z tego już na etapie przygotowań do sesji. Zidentyfikuj newralgiczne punkty scenariusza i przygotuj się - chociażby tylko psychicznie - na różne możliwości rozwoju sytuacji. Oczywiście nie raz i nie dwa diabli wezmą twoje przemyślenia, ale i tak będziesz miał większe pole manewru.

O to nie chodzi

Podkreślę jeszcze, że nie mówimy tutaj o sytuacjach, kiedy gracze chcą coś zrobić całkiem "od czapy", albo po prostu sesja poszła w zupełnie innym kierunku niż prowadzący zaplanował i teraz musiałby od zera wszystko zaimprowizować. W pierwszym przypadku chodzi o poczynania, które albo nijak się mają do charakteru i celów postaci, albo są idiotyczne z punktu widzenia logiki świata przedstawionego. Tutaj prowadzący ma pełne prawo wybić to graczom z głowy w taki sposób, jaki uzna za skuteczny i stosowny. Drugi przypadek to sandbox, z którego postacie z takich, czy innych powodów wylazły. Cóż, zdarza się. Trudno graczy za to winić, ale też nie ma co wypruwać sobie żył próbując w locie generować kolejne lokacje, jeśli się nie czuje na siłach.

Dobra, kończy mi się czas. O skavenach skaczących, jak pchły będzie innym razem. Tymczasem bądźcie czujni - ściany mają wąsy.

piątek, 14 października 2011

[Bajki#02] Kopciuszek

Dawno, dawno temu w pewnym miasteczku mieszkała piękna dziewczyna. Jej życie było smutne, ponieważ po śmierci matki ojciec ożenił się powtórnie z pewną złośliwą i okrutną wdową, która sama miała dwie córki, nieustępujące w nikczemności. Te trzy babsztyle w krótkim czasie obrzydziły chłopu życie do tego stopnia, że wziął i umarł. Po tym nieszczęściu los dziewczyny, nazywanej przez macochę i jej córki Kopciuszkiem (na potrzeby bajki przyjmiemy takie ciepło brzmiące określenie - w rzeczywistości mówiono o niej kocmołuch, szmata, wywłoka a nawet mniej pochlebnie), jeszcze się pogorszył. Macocha i przybrane siostry wysługiwały się Kopciuszkiem, traktując go (/ją?) jak pomoc domową, czy wręcz niewolnicę.

Wszystko miało się odmienić po tym, jak ogłoszono, że następca tronu, młody i przystojny Królewicz, szuka żony. Okazją do znalezienia tej jedynej miał być bal w pałacu, na który zaproszono wszystkie piękne dziewczyny z całego królestwa. Córki macochy oczywiście miały zamiar uderzyć w konkury i były pewne swego. Kopciuszek byłby został w domu, bo ani nie miał się w co ubrać, ani czym pojechać do pałacu. A nawet gdyby, to macocha nie puściłaby na bal dziewczyny mogącej stanowić konkurencję dla jej córek.

Szczęśliwie dla Kopciuszka okazało się, że jej matką chrzestną jest dobra wróżka, która zjawiła się w porę i poczarowała. Stare łachy zamieniła w piękną suknię, drewniane chodaki w pantofelki z jagnięcej skóry, dynię w karocę, myszki w rumaki pociągowe. Niestety nie bardzo było kogo zamienić w stangreta (wykorzystanie do tego celu kota w sytuacji, gdy rumaki były myszami, mogło by spowodować pewne komplikacje), ale akurat Kopciuszek umiała powozić. Wprawdzie fakt, że dziewczyna zeskoczyła z dyszla zamiast wyjść z karocy, w ogólnym odczuciu zepsuł nieco entrance, ale na Królewiczu zrobiło to wrażenie, bo mile wspominał kilka przygodnych romansów z dziewuchami z gminu.

Później było już tylko lepiej - w ciągu kilku godzin balu Kopciuszek zdołał rozkochać w sobie królewicza na zabój. Czas płynął jednak nieubłaganie, a czary miały działać tylko do północy. Gdy zegar nabierał oddechu, by wybić dwunastą, Kopciuszek wybiegł w pośpiechu z pałacu, gubiąc przy tym jeden pantofelek, chwycił lejce i pognał rumaki z karocą do domu. Nagle czary przestały działać. Karoca zmieniła się z powrotem w dynię (jakie szczęście, że Kopciuszek nie siedział w środku, tylko na dyszlu) a rumaki w myszy. Jako że w tym momencie dziewczyna jechała dość szybko, toteż z impetem wylądowała w kałuży, wybijając sobie o przydrożny kamień dwie jedynki. Galopujący w pościgu Królewicz minął utytłaną w błocie, zakrwawioną, złorzeczącą pod nosem żebraczkę w łachmanach, ledwo na nią spojrzawszy.

Minęło dni kilka, życie toczyło się zwykłym trybem. Z tą różnicą, że Kopciuszek nauczył się gryźć bokiem a ponadto cały czas chodził w jednym chodaku (macocha poskąpiła pieniędzy na nową parę). Potem wydarzyły się dwie rzeczy: jedna to taka, że w bosą stopę weszły drzazgi i bardzo spuchła a druga to taka, że w odwiedziny przyszedł Królewicz, który wciąż szukał owej tajemniczej piękności, która tak nagle zniknęła z balu.

Nie wiedzieć czemu, pantofel zgubiony przez Kopciuszka nie odmienił się w chodaka. Dlatego Królewicz w poszukiwaniach swojej lubej używał go do tego celu, przymierzając na stopy wszystkich młodych dziewcząt, które napotkał. Także Kopciuszka, którego opuchnięta stopa nie zmieściła się jednak w pantofelku. Dziewczyna przezornie udawała zawstydzoną i jak najmniej mówiła, żeby nie pokazywać dziury po zębach a jak już musiała coś powiedzieć, to niby przypadkiem zasłaniała wachlarzem usta. Mimo wszystko Królewicz rozpoznał w niej piękność z balu. Od tego czasu bywał częstym gościem w domu Kopciuszka i łożył na leczenie chorej stopy.

Jednak jak pech, to pech. Mimo leczenia w stopę wdała się gangrena i trzeba było amputować. Ponadto dziury w zębach nie udało się długo ukrywać. Królewicz dzielnie odwiedzał Kopciuszka, jednak coraz więcej czasu spędzał z jedną z córek macochy - fakt posiadania przez nią obu stóp i kompletu przednich zębów a także innych przymiotów, którymi nader chętnie się dzieliła z Królewiczem, dawał jej zdecydowaną przewagę nad Kopciuszkiem. Niedługo potem chcąc, niechcąc, Królewicz i córka macochy musieli pospiesznie wziąć ślub a Kopciuszek został na lodzie (żeby nie powiedzieć w głębokiej d... dziurze). Samo życie.

niedziela, 9 października 2011

101 imion zła

Wpis powstał z okazji 21 edycji Karnawału Blogowego i pierwotnie opublikowany był w serwisie Poltergeist.

Oto zestaw tłumaczeń słowa "zło" na wybrane języki obce. Zapis jest albo dosłowny, albo fonetyczny - tak, jak usłyszałem. Źródłem tłumaczeń i wymówień jest Tłumacz Google. Lista może posłużyć, jako inspiracja do wymyślania imion lub nazw mówiących dla podmiotów o złej proweniencji.

  • afrikaans, holenderski - kwaad
  • albański - e keqe
  • angielski - evil
  • arabski - deszaar
  • azerski - pis
  • baskijski - gaiztoak
  • chiński - sięna
  • duński - onde
  • estoński, fiński - paha
  • filipiński - masama
  • francuski, galicyjski - mal
  • grecki - kako
  • gruziński - boroteba
  • hindi - burai
  • hiszpański - el mal
  • indonezyjski - jahat
  • irlandzki - olc
  • islandzki - vondur
  • japoński - waru
  • koreański - ag
  • litewski - blogis
  • łacina - malum
  • łotewski - iaunums
  • niemiecki - bose
  • norweski - onde
  • ormiański - szaar
  • rumuński - raeu
  • suahili - mabaya
  • szwedzki - ont
  • tajski - chaw ray
  • turecki - kete
  • walijski - drwg
  • węgierski - gonosz
  • wietnamski - ác
  • włoski - male
  • hebrajski - xul
  • perski - badi

Zachęcam do podrzucania własnych propozycji.

niedziela, 2 października 2011

[ED#04] Do czcigodnego Kratosa, pięści rodu Gerthor

Posiadłość Uleka, 28/1 3329 TE

Do rąk własnych czcigodnego Kratosa,
pięści rodu Gerthor

W sprawie masakry w kopalni
przybycie zabójców

Krótka wizyta we wiosce przy kopalni rodu Iftel nie przyniosła ciekawych odkryć, poza potwierdzeniem faktu, że w kopalni praca wre. Zmierzchało już, kiedy wracaliśmy do naszej wioski z zamiarem spotkania się tam z Ulsą i ewentualnego zakończenia misji.

Ów jednak, jak się okazało, nie dojechał do portu. Kiedy był w drodze, pięciu podróżujących konno mężczyzn minęło go, kierując się w stronę naszej wioski. Z uwagi na to, że wypatrzył na jednym z koni symbol rodu Iftel, zdecydował się ich wyprzedzić. Po powrocie do wioski od strony lasu, wyprowadził z niej Usato i chłopaka, który przeżył masakrę i który najprawdopodobniej był celem przybyszów.

Sam Ulsa ukrył się nieopodal wioski i obserwował, co się dalej działo. Wkrótce, ostrzeżeni przez Usato, nie wjechaliśmy otwarcie do wioski, lecz dołączyliśmy do czatującego Ulsy. Tymczasem zbrojni bez ceregieli wyrżnęli garnizon i zabrali się za przeszukiwanie wioski, wyrzucając ludzi z chat. Zważywszy, że w naszej ocenie nie mieliśmy szans w bezpośrednim starciu z nimi, a ponadto nie mieliśmy pewności, czy otwarte przeciwstawienie się ludziom Iftel leży w interesie naszego rodu, toteż nie zdecydowaliśmy się na konfrontację.

Zamiast tego uprowadziliśmy pozostawionego przy koniach człowieka, razem ze zwierzętami. Po tym Nilay, Usato i ja wyruszyliśmy (zabierając ze sobą konie, świadka masakry - wciąż brak kontaktu - i uprowadzonego) w kierunku rzecznego portu, zaś Ulsa pozostał, by śledzić dalsze poczynania zbrojnych. To pozwoliło mu odkryć, że przywódca oddziału po tym, jak zorientował się, że nie znajdzie tego, czego szukał, zamordował swoich ludzi, wziął konia z wioski rodu Iftel i zniknął.

My tymczasem przesłuchaliśmy jeńca, który zeznał, że szukali "jakiegoś chłopaka" i nic więcej nie wie, bo jest tylko najemnikiem, jak i pozostali, najęci przez dowodzącego nimi człowieka o imieniu Mitt. Daliśmy temu wiarę i zostawiliśmy go przywiązanego do drzewa tak, by mógł się sam uwolnić.

Po jakimś czasie puściliśmy wolno skradzione konie. W porcie potwierdziliśmy nasilone spływy barek i zostawiliśmy konia dla Ulsy. Po tym udaliśmy się z powrotem w kierunku Miasta, zatrzymując się w gospodarstwie Uleka, gdzie czekaliśmy aż Ulsa do nas dołączy.

Z wyrazami szacunku,
Grun, posłaniec


Siedziba rodu Gerthor, 28/3 3329 TE

Do rąk własnych czcigodnego Kratosa,
pięści rodu Gerthor

W sprawie masakry w kopalni
uzupełnienie raportu

Nilay obserwował posiadłość rodu Iftel i szczęśliwym trafem zauważył, jak wynoszono stamtąd kajdany na cztery kończyny i szyję, na oko pasujące rozmiarami do istoty mającej stopę o długości ludzkiego kroku (takich rozmiarów ślad znaleźliśmy przy kopalni).

Z wyrazami szacunku,
Grun, posłaniec

środa, 28 września 2011

[ED#03] Do czcigodnego Kratosa, pięści rodu Gerthor

Wioska przy kopalni, 27/5 3329 TE

Do rąk własnych czcigodnego Kratosa,
pięści rodu Gerthor

W sprawie masakry w kopalni
po oględzinach miejsca masakry

Oględziny okolic kopalni i wejścia do niej przyniosły następujące odkrycia:

  • Wszyscy zginęli od ciosów zadanych bronią obuchową (tępym narzędziem, kością) lub rozerwani na strzępy ze straszliwą siłą.
  • Układ ciał wskazuje na to, że źródłem ataku było wnętrze kopalni.
  • Nieopodal kopalni znajdował ślad olbrzymiej stopy - mniej więcej trzykrotnie większej od ludzkiej.
  • Znaleźliśmy wydobytą rudę bardzo dobrej jakości - jak się zdaje znacznie lepszej niż ta, którą do tej pory wydobywano w tej kopalni.
  • Nasza kopalnia jest połączona z kopalnią rodu Iftel. Przejście zostało, jak się zdaje, niedawno zasypane.
  • Niewolnik schwytany na terenie kopalni rodu Iftel (przesłuchany i pozostawiony po naszej stronie) zdradził, że ruda, którą wydobywają, jest znakomitej jakości.

Słowa te piszę w pośpiechu po powrocie do naszej wioski, gdzie wcześniej zostawiliśmy konie i Usato, opiekującego się jedynym żyjącym świadkiem masakry. Jest wczesne popołudnie. Zaraz wyruszam z Nilayem do wioski przy kopalni rodu Iftel, żeby się trochę rozejrzeć.

W tym czasie Ulsa pojedzie do portu, by sprawdzić, co ostatnio jest spławiane (podejrzewamy, że ruda dobrej jakości) i czy jest tego więcej niż zwykle (to w kontekście tajemniczych barek wysyłanych ostatnio w dużych ilościach w górę rzeki).

Z wyrazami szacunku,
Grun, posłaniec

[Bajki#01] Bajka o pojętnym trollu

Pewnego ranka brudny, brzydki i zielony troll obudził się, przeciągnął, ziewnął (oraz wykonał inne czynności związane między innymi z upustem gazów, tudzież czochraniem się w różnych miejscach, ale nie będziemy skupiać się na takich detalach), po czym stwierdził, że na śniadanie ma ochotę zjeść człekowe mięso, bo już dawno takiego nie jadł. Wziął swoją potężną, kamienną maczugę i ruszył na polowanie w kierunku przeciwnym niż głąb lasu - czyli w kierunku ludzkich siedzib. Po jakimś czasie natknął się na drogę, która wydawała się być uczęszczana. Schował się w krzakach przy najbliższym zakręcie i czekał.

Po jakimś czasie usłyszał szurające kroki i pogwizdywanie. Wreszcie ujrzał postać wyłaniającą się zza zakrętu. Był to starszy, acz dziarski człowieczek, niosący wór chrustu na plecach. Szedł tak sobie pogwizdując, bowiem nie przeczuwał wcale grożącego mu niebezpieczeństwa. A jako że troll był okrutnie głodny, toteż postanowił odpuścić sobie to całe ryczenie, grożenie, maczugą potrząsanie i ogólnie wzbudzanie grozy, które samo w sobie jest całkiem zabawne i dodaje apetytu, ale zazwyczaj odsuwa nieco w czasie moment konsumpcji.

Dlatego kiedy człowiek mijał zarośla, w których czekał ukryty troll, spomiędzy liści bez żadnego ostrzeżenia wynurzyła się potężna, kamienna maczuga i ruchem bardzoszybkoopadającym zbliżała się do ludzkiej głowy. Wówczas wydarzyło się coś, czego troll absolutnie się nie spodziewał: człowiek porzucił wór z chrustem i błyskawicznie uskoczył, unikając przymusowej trepanacji czaszki.

Uderzenie maczugi o ziemię sprawiło, że zadrżała ziemia, kilka liści spadło z drzew a kurz podniósł się taki, że przez kilka chwil przesłonił całą scenę. Po tym zapadła długa chwila ciszy, podczas której troll usiłował zrozumieć, co się stało. W końcu kurz opadł ukazując podwijającego rękawy człowieka, który rzekł:

- Trollu, trollu, uderzając w ten sposób nigdy mnie nie trafisz. Jestem mistrzem sztuk walki i zaraz udzielę Ci lekcji.

To rzekłszy człowiek wyszukał młody dąbczak, splunął w dłonie i wyrwał go z korzeniami. Wyjętym zza cholewy kozikiem zaczął przycinać gałązki. W tym czasie tłumaczył zaskoczonemu trollowi teorię walki maczugą. Po tym jak przygotował sobie broń treningową, zaczął demonstrować uprzednio wyłożoną naukę, zachęcając trolla do naśladowania, co tamten skwapliwie czynił.

Troll okazał się bardzo pojętnym uczniem a ponieważ wciąż go wierciło w brzuchu, toteż po przyswojeniu dostatecznej jego zdaniem porcji wiedzy, powiedział, że spróbuje ponownie zdzielić człowieka maczugą. Jak powiedział, tak zrobił. Tym razem maczuga zmiażdżyła ludzką czaszkę. Chwilę później troll jadł swoje długo wyczekane śniadanie rozmyślając, jak to się dziwnie losy plotą.

poniedziałek, 26 września 2011

[ED#02] Do czcigodnego Kratosa, pięści rodu Gerthor

Wioska przy kopalni, 27/4 3329 TE

Do rąk własnych czcigodnego Kratosa,
pięści rodu Gerthor

W sprawie masakry w kopalni
po przybyciu do wioski

Podróż z gospodarstwa Uleka do wioski zamieszkiwanej przez rodziny ludzi pracujących kopalni zajęła cały dzień - gdy przybyliśmy na miejsce zapadał już zmierzch. Wioska sprawia przygnębiające wrażenie. Kobiety siedzą w domach i opłakują mężczyzn (i starsze dzieci), karczma jest pusta.


Rozmowy z członkami garnizonu, karczmarzem i wdowami nie wniosły niczego poza ustaleniem, że zarządca kopalni dzień przed wypadkiem wrócił do wioski bardzo podekscytowany a w feralnym dniu zabrał do kopalni wszystkich pracowników (zazwyczaj nie bywało tak, że wszyscy jednocześnie pracują tam na miejscu).

Świadek ocalały z masakry, dwunastoletni bodaj chłopak, trzymany jest w stajni przy karczmie. Dbają o niego i karmią, jednak póki co nie ma z nim żadnego kontaktu. Próby porozumienia się zakończyliśmy podaniem specyfiku, w który zaopatrzyłem się jeszcze w mieście u Czarodzieja.

Teraz potrzeba czasu, więc do dalszej opieki nad świadkiem wyznaczyliśmy Usato. Do kopalni zamierzamy samotrzeć wyruszyć
jutro o świcie.

Z wyrazami szacunku,
Grun, posłaniec

niedziela, 25 września 2011

Galopujące tempo zmian w Dokumentach Google

Niedawno pisałem o wybranych nowościach w Dokumentach Google (tu o funkcji subtotal a tu o dostępie tylko do komentowania), a tymczasem doszły kolejne, warte wzmianki.

W Arkuszach rozbudowano możliwość scalania komórek - teraz można już scalać nie tylko w poziomie, ale także w pionie. Osobiście uważam, że scalanie w czterech przypadkach na pięć przynosi więcej szkody niż pożytku, ale wiem, że wiele osób lubi z tego korzystać.

Kolejną nowością jest wsparcie importu i eksportu tabel przestawnych pomiędzy Excelem a Arkuszami Google. Tabele przestawne to narzędzie niezwykle potężne a jednocześnie niesamowicie proste w użyciu, więc tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi, gorąco zachęcam przy tej okazji do zgłębienia tematu.

Ostatnią rzeczą, o której chcę napisać, jest rozbudowanie możliwości opcji wklej specjalnie, co nota bene najbardziej mnie cieszy. Nowe warianty wklejania to: tylko formuły, cała zawartość komórek wyjąwszy obramowanie, tylko sprawdzanie poprawności danych lub tylko formatowanie warunkowe. Dobrać się do specjalnego wklejania można poprzez menu Edycja.

Dzisiaj bez przykładów i rysunków, ale mam nadzieję, że i tak przydatnie.

sobota, 24 września 2011

Transformers, czyli współczesne kino akcji

Wczoraj z uwagi na pewne skomplikowane okoliczności, którymi jednak nie będę tutaj zanudzał, miałem okazję zobaczyć w telewizorni fragment jakiegoś filmu, który wyglądał mi na ekranizację Transformerów. Do teraz zadaję sobie pytanie: co to, kufa, było?!

Zacząłem oglądać w momencie, kiedy grupa młodych ludzi, buszująca po bazie wojskowej gdzieś na pustyni, napotkała wielkiego robota. Znaczy to chyba miał być robot. Bo wyglądał jak nieodrodne dziecko stracha na wróble i Wielkiego Przedwiecznego (załóżmy, że rolę rodzicielki wziął na siebie ten drugi). Potem było już tylko gorzej.

Jak na dzisiejsze holiłódzkie (czy "o" się wymienia na "ó" również w wyrazach obcego pochodzenia?) standardy przystało w jednej z głównych ról występowało dziewczę hoże. Dziewczę hoże biegało w cienkiej bluzeczce na ramiączka, które to ramiączka najwyraźniej zrobiono z wykorzystaniem najnowocześniejszych technologii, bowiem pomimo szalejącego wokół piekła na ziemi, żadne z nich nie zerwało się ani nawet nie zsunęło trochę, żeby odsłonić więcej powabów.

Jak już przy powabach jesteśmy, to warto nadmienić, że w filmie nadużywano ujęć skłaniających do refleksji: "wyskoczą, czy nie wyskoczą?" (chodzi o te dwa najważniejsze spośród licznych powabów hożego dziewczęcia). Zawsze wtedy ujęcie było spowalniane, żeby myśl owa mogła kołatać się w głowie, jak najdłużej. Uwaga spoiler: nie wyskoczyły. Ani razu.

Nie chce mi się sprawdzać dokładnych liczb, ale film wyglądał na taki, co miał budżet co najmniej dziesięciokrotnie przekraczający polską superprodukcję "Ogniem i mieczem" Hoffmana, który buńczucznie stwierdził, że jego nie należy pouczać, jak kręcić Sienkiewicza. Zdaje się jednak, że nie odnosił się do pouczania, jak należy kręcić sceny batalistyczne. Zatem: panie Hoffman, zrobiłeś to Pan żałośnie: ujęcia na których nic nie widać, bo przed kamerą raz po raz śmigają nogi, głowy, flaki, pociski i inna broń w kolejności dowolnej nie dają satysfakcjonującego obrazu potyczki. Ale panie Hoffman, okazuje się, że to samo robią w Hollywood za grube miliony dolców. Pan robi to samo dziesięć razy taniej. Winszować.

Coś jednak tam się ciekawego dziać podczas walk musiało, powiecie. W końcu milionów dolców nie da się tak łatwo przejeść, jak już się ma na koncie miliony innych dolców. No faktycznie, u Hoffmana nie mieliśmy scen z wyrywaniem kręgosłupa. A tu owszem. Okazuje się, że roboty mają kręgosłupy i można je wyrwać. Jakby mało było zawieszania niewiary przy akceptacji faktu, że z małych samochodów robią się monstrualne robociska i vice versa. Poezja.

Ponadto roboty potrafią czarować. Przykładowo jeden taki robot-czarodziej wpadł między trzy miażdżące wszystko zębate koła znajdujące się w paszczy innego robota, najwyraźniej mugola. Wówczas tuż przed zmiażdżeniem zdołał najwyraźniej rzucić jakiś czar teleportacyjny, albo umożliwiający zmianę stanu skupienia ze stałego w inny, bowiem minęło czasu mało-wiele, kiedy robot-czarodziej wylazł nagle cały i zdrowy z wewnątrz robota-mugola, inną stroną niż paszcza z wirującymi tarczami. Magia.

Ogólnie działo się. Jeden koleżka, chyba główny bohater, biegał wte i nazad, wymachując napotkanym osobom (i robotom) przed nosem jakąś śmierdzącą skarpetą, w którą coś sobie włożył i nazywał to "matrycą". (Co do tego, że była śmierdząca, to po prawdzie nie mam pewności, ale dodaje kolorytu relacji.) Dynamiczne dialogi pisane były niewątpliwie przez holiłódzki generator rozmówek, oto przykładowe, znane dobrze z setek innych filmów frazy: "stąd musi być jakieś wyjście", "muszę to zrobić", "nie idź tam", "zabierz ich stąd", itd., itp., eciepecie.

Naprawdę nie jest tak, że nie lubię takich filmów. Zasadniczo na starcie pozytywnie jestem nastawiony do filmów fantastycznych. Czasem lubię też obejrzeć film akcji. Połączenie tych dwóch elementów zawsze jest dla mnie interesujące. Ale ten niegodny miana filmu gniot, którego fragmenty wczoraj widziałem, powinien mieć ograniczenie wiekowe. Górne.

Na koniec opowiem wam pewien dowcip. Nie o Gąsce Balbince, lecz o księdzu, który przyszedł do burdelu, wybierał, przebierał aż w końcu rzekł:
- Niech będzie pochwa Lony.

środa, 21 września 2011

Istota reprezentacji narodowych

Poniższy tekst pierwotnie został opublikowany na niedostępnej już stronie w marcu 2010. Od tamtego czasu niesamowicie zyskał na aktualności...

Na rozpęd

Wczoraj Olisadebe, dziś Roger z Obraniakiem, jutro być może Arboleda. Do tego jeszcze Beenhakker, już historia. Czy to jest właściwa droga dla reprezentacji narodowych? Moim zdaniem nie. Spróbuję w tym tekście wykazać dlaczego tak sądzę i zaproponować rozwiązanie.

Reprezentacja a klub

Czym się różni profesjonalny klub piłkarski od reprezentacji narodowej? Klub najczęściej działa w charakterze takiej, czy innej spółki. Innymi słowy jest firmą, przedsiębiorstwem nastawionym na zysk - w mniejszym lub większym stopniu, w krótszej lub dłuższej perspektywie, zysk rozumiany w różny sposób, ale jednak zysk. Klub reprezentuje interesy i realizuje cele swojego właściciela - czy będzie to szejk arabski, rosyjski multimilioner, akcjonariusze, czy jakikolwiek inny podmiot.

Reprezentacja narodowa, jak sama nazwa usiłuje wskazywać, jest od klubu piłkarskiego bytem całkowicie odmiennym. Bytem w pewnym sensie stworzonym sztucznie. Działalność reprezentacji nie ma (a w każdym razie mieć nie powinna) nic wspólnego z działalnością przedsiębiorstwa, zaś podmiotem, którego interesy reprezentuje jest główny związek piłkarski danego kraju. W konsekwencji cały naród.

Tygiel narodowościowy w klubie

W związku z powyższymi wywodami nie ma żadnego powodu nakładać na kluby ograniczenia w zatrudnianiu obcokrajowców, Marsjan czy jakichkolwiek innych stworzeń, których anatomia nie stoi w sprzeczności z przepisami gry w piłkę nożną. Wszak obecność zawodnika wykształconego w obcej kulturze piłkarskiej, o odmiennej kombinacji cech wynikających z budowy ciała, może dodać tylko i wyłącznie kolorytu widowisku piłkarskiemu. Pojawiają się nowe możliwości rozegrania akcji, ciekawe zagrania, inny sposób okazywania emocji.

Argumenty skrzywionych narodowościowo kibiców, jakoby obcokrajowcy
blokowali miejsce rodzimym piłkarzom można skwitować odpowiedzią: i co z tego? Skoro przepisy i kultura danego kraju nie sprzyjają szlifowaniu diamentów wyszukanych pośród wychowanków, to należy przepisy zmienić tak, aby się to zaczęło opłacać i jednocześnie na wszelki sposób promować tego rodzaju podejście. Promować, nie wymuszać. W moim przekonaniu wówczas okaże się, że w lidze jest miejsce zarówno dla młodych, rodzimych talentów, jak i urozmaicających ligową szarzyznę piłkarzy z obcym rodowodem.

To samo tyczy się zagranicznych trenerów, którzy naturalną koleją rzeczy zaszczepiają obce metody szkoleniowe. Niektóre bardziej warte podpatrzenia, inne mniej, ale na pewno dające materiał do przemyśleń i dyskusji a w konsekwencji służące poprawieniu warsztatu tym spośród krajowych trenerów, którzy potrafią spojrzeć dalej niż koniec własnego nosa i których metody szkoleniowe nie sprowadzają się do słynnego motywacyjnego zawołania, kwintesencji słynnej polskiej myśli szkoleniowej: Kiełbasy do góry i ładujemy w dupę frajerów!

Tożsamość reprezentacji

Wydaje mi się rzeczą oczywistą, że drużyna narodowa reprezentująca nota bene państwo, czyli suwerenną organizację społeczeństwa, zajmującą ściśle określone terytorium, mającą swoistą, oryginalną kulturę wynikającą z historycznych uwarunkowań, winna składać się i być kierowaną przez ludzi wywodzących się z tej właśnie kultury i na niej wyrosłych. Wszak w tej zabawie chodzi o to, aby odczuwać dumę z udanych występów drużyny, aby radować się ze zwycięstw a z powodu porażek rwać włosy z głowy. Nieważne, czy jesteś z Krakowa, Gdańska, Poznania, Warszawy, czy Pcimia Dolnego - jeśli jesteś Polakiem, powinieneś zawsze utożsamiać się z reprezentacją swojego kraju. Dumny po zwycięstwie, wierny po porażce.

A przecież zawsze jest wiele kontrowersji wokół powołań krajowych zawodników, temu nie podoba się powołanie Iksińskiego, tamten nie może zrozumieć braku miejsca w kadrze dla Masztalskiego. Sytuacje te są nieuniknione i osłabiają poczucie więzi z drużyną kibica, który ma mniej lub bardziej odmienne zdanie na temat nominacji. Powodem podważania zasadności doboru zawodników są jednak w przeważającej większości przypadków wyłącznie różnice w ocenie ich piłkarskich umiejętności. Rzadko pojawiają się pytania o zaangażowanie, nie budzą wątpliwości motywy. Jaki wobec tego ma sens dolewanie oliwy do ognia poprzez werbowanie najemników?

Cenzus piłkarskiego wykształcenia

Co zatem należałoby brać pod uwagę podejmując decyzję o dopuszczeniu lub odmowie reprezentowania barw danego kraju? Kolor skóry, wyznanie, znajomość języka, odśpiewanie hymnu państwowego, potwierdzenie rodowodu do siódmego pokolenia wstecz, czy może obowiązek wytatuowania sobie godła państwa na piersi? Dla mnie, Polaka, nasz kraj może reprezentować piłkarz czarny, żółty, czerwony czy też fioletowy, modlący się do Chrystusa, Jahwe, Mahometa czy poszukujący nirwany pod okiem Buddy pod warunkiem, że podczas swojego debiutu w seniorskiej piłce przywdział trykot w barwach drużyny z polskiej ligi. Innymi słowy: jest wychowankiem polskiego klubu. Koniec kropka. Nic więcej mnie nie interesuje.

A że np. nie zna języka? I co z tego? Gdyby ktoś chciał stosować takie kryterium, to przykładowo niemal wszyscy piłkarze reprezentacji Walii - rdzennej w całej rozciągłości - mogliby zapomnieć o meczach na poziomie międzypaństwowym. W roku 1981 roku niespełna 20% mieszkańców tego kraju posługiwało się językiem walijskim. I nie jest to odosobniony przypadek. Do tego dochodzą kraje wielojęzyczne, gdzie trzeba by ustalić, czy w takim razie należy znać wszystkie języki urzędowe, czy np. tylko wiodący albo wybrany? Wówczas można by jedną uchwałą zmieniającą status języka w państwie wykosić pół reprezentacji, albo przeciwnie - poszerzyć grupę potencjalnych reprezentantów. Kryteria związane z kolorem skóry, czy wyznaniem nie zasługują na komentarz.

Zatem

Konkluzja powyższych wywodów jest następująca: pozwólmy klubom samym decydować o swoim wizerunku a jednocześnie przywróćmy reprezentacjom kraju narodowy charakter. Kluby dla wszystkich, reprezentacje dla wychowanków, księżyc dla działaczy PZPN!

poniedziałek, 19 września 2011

[ED#01] Do czcigodnego Kratosa, pięści rodu Gerthor

Posiadłość Uleka, 27/3 3329 TE

Do rąk własnych czcigodnego Kratosa,
pięści rodu Gerthor

W sprawie Uleka
właściciela ziemskiego podejrzanego o uchylanie się od podatków

Zgodnie z planem do włości Uleka dotarliśmy po południu. Zważywszy na to, że następnego dnia rano mieliśmy kontynuować podróż do kopalni, czasu na dochodzenie było mało. Rozdzieliliśmy się zatem - Nilay z Usato pojechali prosto do posiadłości gospodarza, Ulsa skierował się na pola wziąć niewolników na spytki, ja zaś zakradłem się do spichlerza. Nilay uprzedził Uleka, że wkrótce dojedzie jeszcze dwóch posłańców, więc żeby szykował kwatery dla czwórki gości. Tak też się stało i po wspólnej kolacji, podczas której była okazja porozmawiać z gospodarzem, spędziliśmy spokojną noc. W skutek przeprowadzonego śledztwa zgromadziliśmy wiedzę o następujących faktach:
  • Zboże na polach Uleka jest połowę niższe niż na polach jego sąsiadów.
  • Spichlerz jest pusty.
  • Nieopodal spichlerza znajduje się krąg zwęglonej ziemi, powstały najpewniej po paleniu dużej ilości zboża.
  • Świadkowie zeznawali, że ziarno zebrane podczas ostatniego zbioru zostało zaatakowane przez jakiegoś grzyba i z tego powodu trzeba było wszystko spalić.
  • Świadkowie zeznawali, że w wielkim pośpiechu i po zawyżonych cenach udało się kupić nasiona do ponownego obsiania pól, co też niezwłocznie uczyniono.
  • Ze względu na ograniczony czas nie udało nam się porozmawiać z gospodarzem, od którego zakupiono zboże do ponownego zasiewu, żeby potwierdzić zebrane zeznania.
  • Gospodarz ma tuzin i cztery córki, z których tylko niewielką część wydał za mąż. A, jak wiadomo, wydanie panny kosztuje.

Jak widać, nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby podważyć wersję wydarzeń przedstawioną przez Uleka. Jeśli za tą sprawą kryje się coś więcej, to z pewnością trudno było to odkryć w ciągu jednego popołudnia. Jakkolwiek, zaatakowanie zboża przez grzyb wydaje się faktem. Można co najwyżej domniemywać, czy Ulek mógł mieć jakiś interes w tym, żeby zarazić własne zboże samemu.

Z wyrazami szacunku,
Grun, posłaniec

piątek, 16 września 2011

Cios ostateczny w "Iliadzie" Homera

Artykuł opublikowany wcześniej w serwisie Poltergeist

ZASTRZEŻENIE: Poniższy tekst, chociaż jest ni mniej ni więcej tylko suchą analizą pewnego wdzięcznego aspektu gimnazjalnej lektury, ocieka makabrą i gorem. Autor nie bierze odpowiedzialności za urazy psychiczne powstałe na skutek przeczytania notki. Tym bardziej nie bierze odpowiedzialności za urazy psychiczne powstałe na skutek przeczytania rzeczonej lektury.

Wstęp

Iliada Homera, której akcja rozgrywa w zgiełku bitewnym, zawiera bardzo wiele opisów śmierci herosów na polach pod Troją. Nierzadko zgon bohatera przedstawiony jest z anatomiczną dbałością o szczegóły. Ponadto Homer unika popadnięcia w schemat. Opisując cios ostateczny dba, aby był on inny niż poprzedni. Chociaż same opisy bitew w Iliadzie nie mają wiele wspólnego z ówczesnym sposobem walki, to jednak przebieg indywidualnych pojedynków zawsze przedstawiony jest bardzo realistycznie. Dlatego zamierzam prześledzić rodzaje ciosów ostatecznych, ciosów, po których Mojry przecinały nić żywota bohatera. Spróbuję odpowiedzieć na pytanie, jaki koniec spotykał greckich herosów ginących pod Troją. Odnalazłem w Iliadzie 114 miejsc, gdzie śmierć bohatera na polach Ilionu jest opisana szczegółowo, tzn. znane jest miejsce trafienia oraz narzędzie zbrodni. W tym jedynie 21 poległych walczyło pod wodzą Agamemnona. Materiał badawczy stanowi tekst grecki Iliady. Fragmenty eposu wplecione w opisy zgonów oparte są na tłumaczeniu Ignacego Wieniewskiego.

Włócznią w głowę, czyli jak oberwać w język

Pierwszym szczegółowo opisanym przypadkiem jest zgon żołnierza trojańskiego Echeplola z ręki bohatera greckiego Antylocha. Echeplol zostaje trafiony w przód szyszaka włócznią, grot wbija się w czoło i wwierca w głąb kości czołowej. Podobnie Ajas Telamończyk zabił Akamasa, lecz tu wiadomo, że włócznia doszła do samego tyłu głowy. Dalej Agamemnon Ojleja, aż od tego ciosu mózg rozprysnął się wewnątrz szyszaka. Tak samo Polipojtes Damasosa. I znów w podobny sposób Ajas Telamończyk, lecz tym razem mózg Hippotoja spłynął po drzewcu włóczni. Czasem zdarza się, że włócznia przebija na wylot głowę przez skronie, albo uszy. Można było też stracić język, gdy włócznia wbiła się pod żuchwą i doszła do nasady języka, albo ciśnięta z odległości, lotem opadającym trafiła pod okiem koło nosa i przebiwszy zęby i język wyszła podbródkiem. Makabryczna była śmierć Ilioneja. Oto Peneleos pchnął go dzidą, która wwierciła się pod brew, wysadziła oko i przebiwszy kość klinową i potylicę wyszła znów karkiem. Bardziej dla efektu, niż z konieczności poprawił Peneleos mieczem, ścinając głowę razem z wbitą w nią włócznią. Czasem od ciosu w głowę krew buchała przez usta, nozdrza a nawet napełniała oczy. Jeśli włócznia mocno utkwiła, można było wroga trochę wytarmosić. Patroklos, dźgnąwszy Testora w szczękę, zwlókł go z wozu jak rybak i cisnął o ziemię. Czyste, silne trafienie, zadane przez biegłego wojownika rozłupywało czaszkę na dwoje (np. Achilles Ifitiona). Ogółem 16 herosów ginie od trafienia sulicą, w tę część ciała, która służy do noszenia hełmu.

Mieczem w głowę, czyli co ma do tego struś

Głowa narażona była także na ciosy miecza. Szczególnie groteskowo wyglądała śmierć Mydona. Trafiony przez Antylocha mieczem w skroń, spadł z rydwanu na główkę, wbił się w miękki piasek aż po barki i tak tkwił niczym przysłowiowy struś póki konie, wierzgnąwszy, na ziemię go w pył nie rzuciły. Czasem uderzano z boku (w skroń, przy uchu), a czasem z góry. Gdy Menelaos ciął Pejzandra w czoło u szczytu nosa, to oczy skrwawione wypadły z oczodołów. Łącznie 5 ciosów mieczem w głowę okazało się śmiertelnych.

Kamienie, czyli broń herosów

W ferworze walki w ruch szły również kamienie. O ile trafienie w rękę, czy nogę nie było niebezpieczne, o tyle hełm nie stanowił praktycznie żadnej osłony przed dobrze wymierzonym kawałkiem skały. Ogromnym głazem ugodził Ajas Telamończyk Epiklesa. Nie było co zbierać. Po kamienie schylali się jedynie najgroźniejsi wojownicy. Śmiertelnie Epegeja trafił sam Hektor, zaś Patroklos po trzykroć (sic!) celnie przymierzył. Kebrionesowi kamień zdarł brwi, zdruzgotał kość, aż oczy wypadły. Skutkiem czego runął z wozu jak nurek. Stenelaj natomiast został trafiony niezbyt czysto, bo w szyję. Lecz głaz został ciśnięty przez Patroklosa z taką siłą, że poszarpał i zmiażdżył ścięgna odbierając życie wojownikowi trojańskiemu.

Wrażliwa szyja, czyli okazja do pogawędki

Szyja jest miejscem szczególnie wrażliwym na obrażenia kłute i sieczne. Włócznia rzucona przez Sarpedona przebija na wylot gardło Tlepolemosa. Podobnie wielu innych bohaterów (Hektor, Eneasz, Ajas i in.) wykorzystuje skutecznie wrażliwość okolic krtani. Nie zawsze cios przechodzi centralnie przez szyję, niekiedy uderzenie idzie poniżej ucha, pod szczęką, co może skończyć się przecięciem języka na dwie części (spotkało to Kojrana). Czasami ofiara nie umiera od razu, lecz drapie w konwulsjach ziemię i wyje z bólu (np. Azjos). Ostatnim szczegółowo opisanym zgonem w Iliadzie jest śmierć Hektora, którego Achilles trafił w miejsce, gdzie obojczyki spajają szyję z barkami, a włócznia przeszła na wylot. Jednak ominęła krtań, dzięki czemu zanim Hektor wyzionął ducha, dwaj herosi mogli sobie jeszcze pogawędzić (tu następuje około trzydziestowersowy dialog). Spośród ostatecznych ciosów zadanych mieczem, najwięcej (6) jest właśnie w szyję. Pięknym uderzeniem popisał się Penelej odrąbując Likonowi głowę tak, że zwisła na bok na skóry pasemku. Z kolei Achilles najpierw dźgając dzidą wystawił sobie Deukaliona, aby następnie potężnym ciosem miecza ściąć głowę, aż szpik z kręgosłupa trysnął. Innym razem tenże heros zamachnął się z góry na Likaona i trafiwszy w obojczyk przy karku wszystek miecz w ciele utopił. Szyja była także celem dla dwóch strzał: jednej wystrzelonej przez Parysa (ugrzęzła pod uchem i szczęką), drugiej Teukrosa (trafiła wroga w kark).

Niegroźne trafienia w nogę, czyli nuda

Tylko dwa razy cios w nogę okazał się śmiertelny dla żołnierza walczącego pod Troją. W obu przypadkach za sprawą włóczni. Tak zaskoczył Patroklos Areilika - grot ugodził w udo (albo biodro) i przebił ciało miażdżąc kość. W nogi podstawę, gdzie splot mięśni najgrubszy (udo) dźgnął Meges Amfiklosa, a ostrze rozdarło ścięgna.

Ręka bardziej narażona, czyli leszcze na celowniku

Częściej niż w nogę śmiertelnym okazywał się cios w rękę. Bark traktuję tutaj jako część ręki. Właśnie on gości często ostrze włóczni miotanej przez bohaterów. Zwykle jednak są to pośledniejsi herosi (Dejfob, Polidamas i in). Często próba wejścia na rydwan powoduje odsłonięcie boku i tym samym narażenie się na tego rodzaju atak. Niekiedy cios taki nie zabija na miejscu i ofiara kona drapiąc ziemię (np. Protoenor). Menelaos podkradłszy się chyłkiem Dolpsa w bark dosięgnął, że grot go przeszył i wyszedł piersią. Zabójczy okazał się atak Trasymeda, gdy ugodził Marisa włócznią z taką siłą, że ostrze nasadę ramienia od wiązań ścięgien obdarło i kość zdruzgotało. Uciekającego Hypsenora w biegu usiepał Eurypil odrąbując mieczem ramię. Podobnej sztuki dokonał Diomedes. Ręce obie, a nawet głowę oddzielił od tułowia Agamemnon Hippolochowi (pytanie, czy przypadkiem nie znęcał się nad trupem – trudno na podstawie tekstu jednoznacznie stwierdzić).

Najłatwiej trafić w tułów, czyli zjedzą cię rybki

Najbardziej narażoną na trafienie częścią ciała jest tułów. Mimo to tylko trzy razy śmierć ciosem w korpus zadaje miecz. Świadczy to o małej przydatności tej broni w zamęcie bitewnym, skoro właściwie trzeba było nim trafić w głowę lub szyję, aby zabić. Toas utopił Pejroosowi miecz w brzuchu, wyłącznie aby go dobić po wbiciu i wyrwaniu włóczni z płuca wroga. Pozostałe dwa przypadki to dzieło Achillesa. Raz trafił w wątrobę Trosa, aż czarna krew wypłynęła, innym razem rozciął brzuch Asteropajosa tak, że wszystkie trzewia wypadły. Denatem wnet zainteresowały się ryby.

Strzały jak kamienie, czyli zabójczy cios w poślad

Niewielka była w Wojnie Trojańskiej odmalowanej przez Homera skuteczność łuków. Ściślej dokładnie taka sama jak kamieni – po pięć śmiertelnych ciosów. Dwa trafienia strzałą w szyję zostały wspomniane wyżej. Prócz tego dwukrotnie Teukros mierząc w pierś umówił wroga z Charonem i raz Meriones. Ten ostatni specjalizował się nota bene w zabójczym ciosie w prawy pośladek, po którym ostrze dochodziło po pęcherz pod kością. Raz dokonał tej sztuki właśnie strzałą i raz włócznią.

Najskuteczniejszy sposób: włócznia w korpus, czyli nie ma lekko

Właśnie cios zadany włócznią w korpus był najczęstszą przyczyną zgonu bohaterów na równinach trojańskich. Zdarzyło się to około 50 razy. Jeśli włócznia wbija się w plecy (np. uciekającego), to zwykle przechodzi przez sam środek, między łopatkami, wychodząc przez pierś. W takiej sytuacji Hippodamas zdążył jeszcze ryknać niczym buhaj. Ciosy zadane z przodu wielokrotnie trafiają w pierś. Częstym punkt odniesienia dla określenia miejsca rany stanowi brodawka. Zwykle wtedy delikwent umiera od razu. Niezwykle precyzyjnie, bo w samo serce ugodził Idomeneus Alkatoosa, drzewce włóczni przez chwilę jeszcze drgało od ostatnich skurczów serca. Bardzo drastycznie wyglądała śmierć Sarpedona. Ostrze dzidy Patroklosa weszło tam, gdzie przepona podchodzi pod serce i zostało wyciągnięte razem z nią. Dopiero wtedy Sarpedon skonał. Ciosy zadane niżej – w brzuch i podbrzusze – czasami nie zabjają natychmiast, lecz ofiara cierpi zanim skona. Bohaterowie szarpią ziemię rękami (np. Chersydamas), charczą (np. woźnica Azjosa), czy wiją się na włóczni (Adamas). Nierzadko za wyszarpniętym ostrzem podążają wnętrzności. Wdzięcznym celem jest także wątroba.

Zakończenie

Czytając Iliadę widać, że największym zagrożeniem dla żołnierza na homerowym polu bitwy była włócznia szybująca w kierunku jego piersi, przed którą ani tarcza, ani pancerz nie gwarantowały stuprocentowego zabezpieczenia. Niemniej skutki trafienia w pierś zwykle nie są zbyt widowiskowe. Herosi zatem chwytają za kamienie, miecze, bądź mierzą w głowę - co mimo iż trudniejsze niż przycelowanie w korpus, to jednak zapewnia odpowiednią dawkę efektów specjalnych. Opisy śmierci herosów są potwierdzeniem teorii o budowaniu tego eposu z gotowych elementów. Często powtarzają się te same sformułowania, te same konstrukcje. Przykładem może być Meriones, którego imię wywoływało niemal za każdym razem formułkę o trafieniu w prawy pośladek. Ciekawe, że z 114 opisów śmierci aż 93 dotyczy bohaterów walczących w wojskach Troi, a mimo to czytając epos przez większą jego część nie odczuwa się tak przygniatającej przewagi Greków. A przecież tylko dwa razy w Iliadzie zdarza się, że po opisie śmierci Greka, następnym w kolejce jest także Grek. Tymczasem żołnierze trojańscy giną seriami nawet po 20. Wprawdzie te wywody dotyczą jedynie szczegółowo opisanych zgonów, jednak suche, bezbarwne wymienianie poległych i tak nie przykuwało chyba uwagi słuchacza w takim stopniu jak mrożący krew w żyłach pojedynek.

wtorek, 13 września 2011

Tryb "Może komentować" w Dokumentach Google

W Dokumentach Google pojawiła się użyteczna funkcja: teraz przy ustawianiu uprawnień dostępu można bardziej precyzyjnie określić jego zakres. Do wyboru są trzy opcje, przy czym - co jest logiczne, jak się spojrzy na nazwy opcji - każda kolejna zawiera w sobie te, które umieszczono pod nią. Są to:
  • Może edytować
  • Może komentować
  • Może wyświetlać
Warto zauważyć, że o ile w przypadku dostępu publicznego i dostępu dla osób mających link, powyższe uściślenie ma znaczenie globalne, o tyle przy ustawianiu dostępu prywatnego moża je różnicować na poziomie poszczególnych osób.

Jest to szczególnie przydatne w sytuacji, kiedy równoczesne grzebanie w dokumencie przez kilka osób jest nieporządane (czyli w zasadzie prawie zawsze). Wszak zazwyczaj za ostateczny kształt dokumentu projektowego odpowiada jedna, góra dwie osoby. Co nie oznacza, że nie ma potrzeby konsultować się w trakcie prac z innymi członkami zespołu.

Okno "Ustawienia udostępniania"


Więcej na oficjalnym blogu Dokumentów Google.

Współgracza ze świecą szukać - #KB25

Wpis powstał z okazji 25. edycji Karnawału Blogowego, prowadzonej przez kbendera.

kbender zaproponował ciekawą ankietę, ale w swoim wpisie skupię się jednak na pytaniu, które postawił w temacie: jak gram, z kim i dlaczego tak? Pytanie jest dla mnie o tyle ciekawe, że dotyka problemu, z którym do niedawna borykałem się tyleż zaciekle, co bezskutecznie. Otóż kilka ostatnich lat mojego życia, jakkolwiek barwnych i owocnych, było czasem erpegowej posuchy, z rzadka przeplatanej rachitycznymi podrygami. Powziąłem jednak dnia pewnego mocne postanowienie, aby to zmienić.

Siła przyzwyczajenia

Starałem się myśleć realistycznie: obecnie posiadam niewiele czasu, który mogę przeznaczyć na rozrywki, ponadto zawsze muszę się liczyć ze pobudkami w nocy i wstawaniem wcześnie rano, więc w pierwszym odruchu uznałem, że jedynym sposobem, żeby wrócić do gry, jest wykorzystanie internetu. Wielokrotnie podczas spotkań towarzyskich z moją starą ekipą kumpli/współgraczy (jedynymi spośród braci erpegowej, z którymi mam kontakt po dziś dzień) i ich partnerek próbowałem zarzucić wędkę, ale nie połknęli haczyka - granie przez internet jawiło im się, jako pozbawione klimatu. Pomysł, żeby reaktywować sesje na żywo, oczywiście padał, ale to z kolei wydawało się logistycznie nierealne i umierało śmiercią naturalną. Konsekwencją tego doświadczenia była decyzja o przecięciu pępowiny i znalezieniu sobie innej ekipy, skorej do grania przez internet.

Pierwsze kroki

Sam już nie wiem, czy nie mieszam trochę kolejności wydarzeń, ale na pewno pierwszym małym sukcesem na nowej drodze erpegieżycia było przyłączenie się do forumowej sesji Serce Grozy, prowadzonej przez Morela (quasi Zew Cthulhu). Przejąłem postać wędrownego kaznodziei, którego znakiem firmowym uczyniłem rzucanie możliwie pasujących do sytuacji cytatów z Pisma Świętego w niemal każdej wypowiedzi. Sesja toczyła się w leniwym tempie, co zaspokajało mój głód grania tylko w małym stopniu, jednak sam nie zawsze miałem czas szybko napisać nowego posta, więc w sumie mi to pasowało. Niestety proza życia sprawiła, że Strażnik Tajemnic zmuszony był porzucić mistrzowanie na jakiś czas, więc zakończył sesję nie zdradzając zakończenia. Ciężko o lepszy sposób na pozostawienie niedosytu...

To może ja spróbuję

Po tym zdarzeniu (a może równocześnie, bo wciąż mi było mało?) postanowiłem sam spróbować sił w prowadzeniu gry przez forum. Otworzyłem rekrutację do warhammerowej sesji (mogącej w naturalny sposób przerodzić się w kampanię) pod tytułem Drużyna Minotaura. Poza wątkiem na forum nie podjąłem żadnych dodatkowych działań promujących rekrutację, bowiem sam nie byłem do końca pewien, czy udźwignę temat ze względu na niewiele czasu, jaki mógłbym mu poświęcić. Dylemat rozwiązał się sam: zgłosiło się dwóch graczy (pozdrowienia dla Ferr-kona i Derezadyego), stworzyliśmy nawet postacie, ale do grania potrzebowałem przynajmniej trzech. Po jakimś czasie zorientowałem się, że wątek został przeniesiony do archiwum (czy to normalna praktyka na Polterze, że nie informuje się o tym fakcie autora wątku? wszak nie ogłosiłem zamknięcia rekrutacji...).

Wciąż na głodzie. Może chat?

Mój pierwszy kontakt z grami dającymi iluzję swobodnego działania (a było to niemal ćwierć wieku temu) opierał się na tekście: paragrafówki w rodzaju "Dreszcza", czy serii "Wehikuł czasu" oraz niezapomniany "Hobbit" na C64 dawały mnóstwo frajdy przy braku jakichkolwiek ilustracji lub ich marginalizowaniu. Stąd wydawało mi się (i wciąż wydaje, mimo braku dowodów), że granie przez chat może być bardzo satysfakcjonujące. Podejrzenia te dodatkowo potwierdzał kontakt z MUDami. W efekcie zamieszczałem ogłoszenia rekrutacyjne zachęcające do gry za pośrednictwem komunikatorów tekstowych:
Zero odzewu. Zupełnie mnie to nie dziwi, jeśli chodzi o ogłoszenie na moim blogu - wszak nie jest to najbardziej poczytne miejsce w sieci. Niemniej dwa pierwsze portale wydają się być dedykowane poszukiwaniu współuczestników rozgrywki RPG. Czy naprawdę nikt nie jest zainteresowany graniem przez chat, czy też może te portale nie spełniają swojej roli i nawet, gdybym szukał ekipy do tradycyjnego grania, to też nic by to nie dało?

A jednak się kręci

Koniec końców poziom frustracji wywołanej erpegowym głodem osiągnął taki poziom, że udało nam się wrócić do - jak się wydaje - regularnego grania na żywo. Spotkaliśmy się już dwa razy, o pierwszej sesji wspomniałem tutaj. Cykl ustaliliśmy na "co trzy tygodnie" i każdy z nas z wyprzedzeniem rezerwuje sobie sobotę przypadającą na następne spotkanie. Jest super, jednak nadal widzę miejsce na jeszcze jedną sesję - co tydzień lub dwa, byle przez chat (takie spotkanie jest znacznie łatwiejszym przedsięwzięciem pod względem logistycznym). Niemniej na moich ziomków nie mam co liczyć w tym zakresie, więc jakby ktoś był zainteresowany...

poniedziałek, 12 września 2011

Funkcja subtotal w Dokumentach Google

Od niedawna w arkuszach Dokumentów Google znajduje się prosta, acz pożyteczna funkcja o nazwie "subtotal".

Po pierwsze działa ona w ten sposób, że z podanego zakresu, na którym wykonywana jest jakaś operacja agregacji (jak sumowanie, wyliczenie średniej i inne), wyklucza te komórki, które już zawierają tę właśnie funkcję subtotal. Chodzi o to, że jak gdzieś w środku tabeli wrzucimy, dajmy na to, sumowania wartości częściowych zakresów, to sumując całość na końcu, na dole tabeli, nie musimy się martwić o wykluczanie z podanego zakresu komórek z częściowymi sumami, bo dzieje się to automatycznie. O ile w każdym przypadku "po drodze" skorzystamy z funkcji subtotal.

Po drugie - opcjonalnie - działa ona także w ten sposób, że z podanego zakresu, na którym wykonywana jest jakaś operacja agregacji wyklucza komórki ukryte poprzez filtrowanie (nota bene filtrowanie też pojawiło się stosunkowo niedawno). Wartość wyświetlana, jako rezultat tej funkcji, będzie się aktualizować stosownie do obecnie używanego filtru - zmiana ustawień filtra wymusi przeliczenie wartości.

Składnia funkcji wygląda tak: SUBTOTAL(kod_funkcji, zakres), np. =SUBTOTAL(109;A2:A100), gdzie, zgodnie z tabelą poniżej, 109 oznacza sumę z wyłączeniem ukrytych wartości.

Kody dozwolonych funkcji są następujące:

Funkcja
Kod_funkcji (wliczanie wartości ukrytych filtrem) Kod_funkcji (pomjanie wartości ukrytych filtrem)
AVERAGE 1

101
COUNT 2102
COUNTA 3103

MAX 4104
MIN 5105
PRODUCT 6106
STDEV 7107
STDEVP 8108
SUM 9109
VAR 10110
VARP 11111

Warto zauważyć, że argument wskazujący na funkcję użytą do agregacji, może być wyliczony. Dzięki temu, zamiast pompować arkusz kolejnymi kolumnami, czy wierszami zawierającymi różne rodzaje agregacji, można łatwo uzależnić wykonywane operacje od wartości przechowywanej w jednej komórce.

Więcej na oficjalnym blogu Dokumentów Google.

Robimy "OdionoidO" - devlog #2

Ciąg dalszy devloga prac nad "OdionoidO" (linki do: zapowiedzi i części pierwszej).

Postanowiłem wyświetlać planszę gry w taki sposób, aby wypełniała całą przestrzeń ekranu na wysokość i podobnie na szerokość, z tym że z poprawką (rozszerzającą ten drugi wymiar) na to, aby wszystkie kluczowe wymiary dały się łatwo wyliczyć w dzieleniach bez reszty.

Górną część planszy zajmował będzie obszar gry, zaś u dołu zostanie przestrzeń, którą poświęcę na prezentację wyniku, pozostałych żyć, numeru planszy, etc.

Wstępnie postanowiłem, że obszar samej gry będzie miał szerokość równą szerokości 13 cegiełek, zaś wysokość równą wysokości 20 cegiełek. Cegiełki mają proporcje 2:1, przy czym dłuższym wymiarem jest szerokość.

Rakieta będzie szeroka na dwie cegiełki, o wysokości równej lub nieco mniejszej od wysokości cegiełki. Ten ostatni wymiar pozostaje bez wpływu na całą resztę, więc nie musi być rezultatem jakiejś eleganckiej proporcji.

Na potrzeby testów kod wyliczający istotne wymiary elementów znajdujących się na ekranie ująłem do postaci funkcji, aczkolwiek niewykluczone, że w finalnym kodzie znajdzie się on w nieco innej postaci. Oto funkcja wyliczająca kluczowe wymiary w oparciu o podaną wysokość ekranu, grubość obramowań oraz wymiary obszaru gry liczone w cegiełkach a wynik zwracajaca w postaci slownika:


def wymiary_planszy(wysokosc_ekranu, grubosc_ramki, ile_klockow_szer = 13, ile_klockow_wys = 20):
    wnetrzetmp = wysokosc_ekranu - (2 * grubosc_ramki)
    szerokosc_wnetrza = (ile_klockow_szer - wnetrzetmp%ile_klockow_szer) + wnetrzetmp
    if (szerokosc_wnetrza / ile_klockow_szer)%2 == 1:
        szerokosc_wnetrza = szerokosc_wnetrza + ile_klockow_szer
    klocek_szerokosc = szerokosc_wnetrza / ile_klockow_szer
    klocek_wysokosc = klocek_szerokosc / 2
    szerokosc_planszy = szerokosc_wnetrza + (2 * grubosc_ramki)
    wysokosc_obszaru_gry = ile_klockow_wys * klocek_wysokosc
    wysokosc_menu = wysokosc_ekranu - wysokosc_obszaru_gry - (3 * grubosc_ramki)
    plansza_wymiary = {'grubosc_ramki' : grubosc_ramki, 'szerokosc_planszy' : szerokosc_planszy, 'wysokosc_planszy' : wysokosc_ekranu, 'szerokosc_wnetrza' : szerokosc_wnetrza, 'wysokosc_obszaru_gry' : wysokosc_obszaru_gry, 'wysokosc_menu' : wysokosc_menu, 'klocek_szerokosc' : klocek_szerokosc, 'klocek_wysokosc' : klocek_wysokosc, 'rakieta_szerokosc' : (2*klocek_szerokosc), 'rakieta_wysokosc' : ((int)(klocek_wysokosc*0.8))}
    return plansza_wymiary


Wstępne testy wykazały, że funkcja działa poprawnie, aczkolwiek w pełni będzie można to ocenić dopiero po napisaniu kodu wyświetlającego przykładowy obszar gry w oparciu o zwracane wymiary.

środa, 31 sierpnia 2011

Felix, qui potuit rerum cognoscere causas, czyli o Szczęsnym i ośmiu wpuszczonych bramkach

Wojciech Szczęsny to najbardziej obiecujący młody polski piłkarz i jeden z najbardziej obiecujących bramkarskich talentów na świecie. Ma wszystko to, co znamionuje najwybitniejszych przedstawicieli fachu piłkołapów: znakomity refleks, inteligencję, technikę, charyzmę, ambicję i graniczącą z butą (acz tej granicy nie przekraczającą) pewność siebie. Co nie oznacza, że 28 sierpnia 2011 roku na Old Trafford nie dał ciała. Dał. Kilkukrotnie. Ale nie on jeden - stukać bez wazeliny na własne życzenie dawała się cała drużyna Arsenalu (popatrzcie na Rosickiego, co robi podczas pierwszej bramki Rooneya z rzutu wolnego, popatrzcie na reakcję Jenkinsona na zasłużoną burę od Walcotta). Tak się jednak składa, że reszta tych szczeniaków mi powiewa, natomaiast Szczęsnemu życzę jak najlepiej. Dlatego wypunktuję niedostatki w jego grze przy straconych bramkach, a Ty, drogi czytelniku, pokaż mi, gdzie się mylę. Z przyjemnością przyznam się do niewłaściwej interpretacji.

22', Wellbeck

Oglądałem powtórkę wielokrotnie, przekonując sam siebie, że piłka była obrońcy, który dał się przepchnąć. Nie udało się. W tej sytuacji, tak blisko bramki, miękko wrzucona (a więc poruszająca się ze stosunkowo niewielką prędkością) piłka należy do bramkarza. Trzeba było z dzikim wrzaskiem "mojaaa!!!" (czy jak to się tam krzyczy w Premier League) wybiec pędem z bramki i, uprzedzając napastnika, przynajmniej strącić futbolówkę gdzieś w bok. A najlepiej złapać, ale przypuszczalnie przy interwencji nastąpiło by zderzenie z innym zawodnikiem (a sędziowie na wyspach rzadko sięgają wówczas po gwizdek) i piłka mogłaby wypaść z rąk w niefortunną stronę, więc z dwojga złego lepsze zbicie w kontrolowany sposób. Szukając wytłumaczenia dla dość nietypowego dla naszego bramkarza zachowania (Szczęsny zwykle nie boi się szybkich wyjść) domniemywam, że dzień wcześniej widział popis Hilario, który w nieco innej sytuacji zupełnie bez sensu wybiegł z bramki niemal na granicę pola karnego, żeby przechwycić dośrodkowanie i... fatalnie skrewił.

65', Rooney

Co tu dużo mówić. Bramkarz ma ustawić mur tak, aby zasłaniał krótki słupek, sam zaś broni przede wszystkim długiego. Nie wiem natomiast, co robił Szczęsny, bo nie tylko że nie obronił niezbyt mocnego strzału, oddanego na długi słupek na wysokości najdogodniejszej dla bramkarza do obrony, ale nawet nie próbował tego zrobić. Stanął, jak zamurowany. Może myślał, że Rooney uderzy drugi raz w ten sam sposób, czyli nad murem po krótkim? Nie jest to jednak wystarczające usprawiedliwienie: jeśli mur został dobrze ustawiony, to bramkarza nie wini się za wpuszczenie bramki na krótki słupek, ze względu na ograniczoną widoczność w tamtej strefie.

67', Nani

Nie mam pretensji o samą bramkę, bo w takiej sytuacji wobec kunsztu napastnika bramkarz nie ma szans. Ale dlaczego Szczęsny stanął, pozwalając Naniemu spokojnie wybrać róg i sposób uderzenia? Pownien wylecieć, jakby go sam diabeł gonił, żeby wywrzeć presję na atakującym i maksymalnie, jak tylko się da, zmniejszyć kąt strzału. Przypuszczalnie nic by to nie dało, ale przynajmniej taki troll internetowy, jak ja, nie miałby się do czego przyczepić.

70', Park

To po prostu szmata była, do której zrezygnowany Szczęsny leciał, jak mucha w smole. No dobrze, może i to nie była taka całkiem szmaciarska szmata, ale nie takie strzały Szczęsny już w swojej karierze wyjmował w meczach o stawkę. Po prostu, jak na jego możliwości i formę, do której zdążył przyzwyczaić, ten gol paść nie powinien bez walki. Niby Wojtek mógł być trochę zasłonięty, ale opieszałość jaka go ogarnęła, była widoczna już kilka chwil wcześniej przy strzale Rooneya, który z około 20 metrów trafił w słupek. I znów (czy raczej już wtedy) nie była to mocna piłka, mimo to Szczęsny jej nie sięgnął.

82', Rooney

O karnego też nie mam pretensji, bo był dobrze wykonany. Gdyby jednak dobrze wykonany nie był, gdyby strzelec zostawił bramkarzowi czas na reakcję, to i tak pewnie nic by to nie dało, bo Szczęsny zajęty był w tym czasie jakimiś wygibasami, z których ciężko byłoby się odwinąć, gdyby akurat piłka poleciała w stronę przeciwną niż wygięte ciało.

No i o tak o. Łatwo się komentuje z perspektywy telewizorni. Mam świadomość, że na boisku te sytuacje mogły wyglądać nieco inaczej, ale z drugiej strony też trochę grałem, też broniłem i meczów się w życiu naoglądałem. Oby ten blamaż (nie bójmy się tego słowa) nie zaważył na dalszej karierze Wojtka, który jest sportowcem pełną gębą (jak Małysz, czy Kubica).

wtorek, 23 sierpnia 2011

Gramy, czyli reaktywacja "Earthdawna"

Udało się! Znowu gramy! Ekipa starych kumpli zebrała się w sobie, by reaktywować cykliczne spotkania o charakterze sesji gier fabularnych. Na pierwszy ogień poszedł "Earthdawn". Założenie jest takie, że bohaterowie graczy są czymś w rodzaju szpiegów (oficjalnie posłańcami) w służbie rodu Gerthor - jednej z najpotężniejszych frakcji rządzących Miastem.

Nazywam się Grun

Urodziłem się w małej wiosce, położonej wysoko w górach, leżących na wschodnim krańcu krainy Kersh. Bieda i nuda dawały mi się mocno we znaki. Doskonałym pretekstem do ruszenia w świat był fakt, że po ostatniej zarazie a potem wyjątkowo srogiej zimie w mojej wiosce, ani w okolicznych nie pozostała żadna niezamężna (lub nieprzyobiecana) dziewczyna w moim wieku (nie licząc Wiecznie Śliniącej, ale ona nie wchodziła w grę).

Warunki, w których się wychowałem, w połączeniu z niezwykłą gibkością i wrodzoną giętkością (przykładowo bez trudu wyginam palce tak, by dotknęły wierzchu przedramienia) sprawiły, że jestem znakomitym wspinaczem. Dodatkowe atuty przy wspinaniu stanowią akuratny wzrost przy jednocześnie niskiej wadze - jestem bardzo szczupły, wręcz wyglądam na wygłodzonego (w odróżnieniu od pobratymców, którzy są raczej krępi). Jednak winnym jest metabolizm, bo odkąd wstąpiłem na służbę rodu Gerthor, nie chodzę o pustym żołądku.

Wrodzone predyspozycje sprawiły, że wyspecjalizowałem się w umiejętnościach inflitracyjnych: wspinanie, skradanie, ukrywanie, otwieranie zamków, etc. Moją ulubioną bronią jest góralski, niezbyt duży, kościany topór z umocowanym hakiem powyżej ostrza. Ponadto posługuję się także sztyletem oraz potrafię rzucać włócznią, ale tej ostatniej broni nie noszę na co dzień przy sobie.

Podczas pobytu na nizinach przyswoiłem sobie język wspólny, nie zapominając jednak mowy ojczystej. Na służbę rodu dostałem się w taki sposób, że mojemu przyszłemu dowódcy zaproponowałem wyzwanie: "Wybierz ścianę. Jeśli na nią wejdę przy pierwszej próbie, przyjmiesz mnie na służbę. Jeśli nie, przez rok będę twoim niewolnikiem." Nie udało się. W trakcie wspinania ktoś nieprzychylny rzucił we mnie kamieniem ku uciesze wszystkich świadków zakładu. Odsłużyłem jako niewolnik okrągły rok w domu dowódcy. Po tym czasie mój pan wezwał mnie i na powrót uczynił wolnym człowiekiem, honorowo przyjmując w szeregi swoich ludzi.

Proza życia

Pierwsza sesja już za nami. Wrażenia przednie. Mieliśmy grać najpóźniej do północy, ale przeciągnęło się prawie do drugiej. I tak naprawdę tylko głos rozsądku i świadomość obowiązków czekających na drugi dzień sprawiły, że przerwaliśmy grę... Jeśli mi czas pozwoli, to spiszę raport z sesji i tutaj wrzucę.